Relacja naszego tangowego kolegi Janusza Tworzyńskiego z szóstego maratonu tanga we Wrocławiu - Tango Devaradores, oraz kilka jego myśli natury ogólniejszej.
Wrócił. Z 6th Tango Deworadores z Wrocka. Pod wrażeniem. Trafił tam przez przypadek, właściwie „incognito” – w zastępstwie za jednego Amerykanina co w parze miał być i nie dojechał. W każdym razie zastąpił, przyjechał, wziął udział i się zachwycił.
Z całym szacunkiem dla wszystkich Wrocków, Wrocek kojarzył mu się dotąd głównie ze Lwowem i nieco z wileńszczyzną. Historycznie rzecz ujmując. Jasne, lwowska szkoła matematyki znana na całym świecie itd. ale też ten „wschodni” bałaganik, zabużańskie rozmamłanie, kresowa emocjonalność nie idące w parze z porządkiem i racjonalnym podejściem do rzeczy, przeniesione na zachodnie rubieże „ziem (niby) odzyskanych”.
I oto zastał całkiem „śląski” porządek. Znakomitą organizację. Znakomite warunki do zabawy. Znakomite warunki do regeneracji. Wielka sala do jedzenia i odpoczynku, hall z siedziskami i pufami do spania, prysznice, wyżywienie w cenie biletów praktycznie non stop, bufet i kawiarnia z płatnymi drinkami, kilka sklepików z akcesoriami tangowymi, wszędzie naręcza tulipanów, fantastyczna zawieszka na drzwiach do bezpiecznego zostawiania okularów i wachlarzy, mili organizatorzy. I nie brakowało kubeczków :)).
18 godzin tańca każdej doby na sali ze świetnym parkietem, dobrym ustawieniem krzeseł, rewelacyjnym nagłośnieniem. Muzyka? Może nieco dyskusyjna. Jedni DJ-e zachwycali (brawo np. Ukraina!), inni pobudzali swoimi produkcjami kuluarowe spory, niektórzy chyba po prostu gorzej trafiali w powszechny gust – muzyka chwilami nie była najmocniejszą stroną Devoradores. Nie przeszkadzało to aby parkiet był wciąż pełen, a atmosfera co najmniej dobra. Tylko od czasu do czasu brakowało tlenu i suma oddechów przyduszała, ale – zwłaszcza za dnia – otwarte drzwi balkonowe w połączeniu z niezłą pogodą dawały więcej niż zadowalające minimum tangowego komfortu.
Co do obyczajów, mogłyby być lepsze. Pierwszego dnia utrzymywały się dwie taneczne rondy i tylko mały bałaganik w środku. Ktoś – podczas wspólnego papierosa zażartował, że donoszący „ich” obsmaruje za bałagan na parkiecie. Ktoś inny ujął się i bronił, że porządek jest niezły, ale w chwilę później opowiadał, jak to pierwszy raz w życiu uciekł z zewnętrznego kręgu do środka, a jeszcze chwilę później zaczął pokazywać siniaki na nogach :)). Dalej było z pewnością ciut gorzej, choć nie aż tak jak w warszawskiej „Złotej”. Myśli, że organizatorzy mogli komunikacyjnie zadbać bardziej - wylistować czytelniejsze zasady obowiązujące na parkiecie, a DJ-e mogli dawać jeszcze dłuższe cortiny żeby mniej konfliktowo następowały wymiany uczestników na sali. Oczywiście uczestnicy mogliby też bardziej myśleć i nie sterczeć masowo z upodobaniem w samym przejściu do sali tanecznej, nawet ci , którzy mieli ograniczenia w poruszaniu się, a może zwłaszcza ci. Miejsca na pogaduchy było dość gdzie indziej.
Towarzystwo? Zróżnicowane. Prócz bardzo doświadczonych, zdyscyplinowanych, zastępów księżniczek i królów polskiego tanga, widać było sporo osób słabo radzących sobie w tłumie, a kilka po prostu takich, które powinny mieć na czole wytatuowany „zakaz wjazdu”. Oczywiście też, jak na każdym maratonie, nieco outsiderów. Niestety, jak zawsze odnosił wrażenie, że w sporym stopniu w maratonowym ( i nie tylko) tangu wiek i skromność ubioru nie sprzyjają „popularności”. Jego zdaniem niesprawiedliwie i niesłusznie. Oczywiście rozumie młodzież przed czterdziestką – nabuzowaną hormonami – szukającą rozmaitych ekscytujących olśnień i wypatrującą zamglonym wzrokiem tej konkretnej, albo tamtego konkretnego (spośród odpowiedniego feromonowo tuzina). Z naturalnych powodów rozumie też panów przeżywających trzeci kryzys wieku średniego, którym wizja zawału (czasami kolejnego), wylewu i alzheimera przerażająco zawęża perspektywę. Chce jednak zwrócić uwagę tych wolniejszych od wpływu narkotycznej chemii i lęku przed nagłą śmiercią na parkiecie, że maraton daje unikalną okazję do odkrywania objęć i zespoleń w tandzie nie tylko w oparciu o fantazje na temat ekspozycji naturalnych wypiętrzeń, obnażonych smukłości, ledwie niedopowiedzianych nagości. Warto popróbować i innego klucza, przynajmniej od czasu do czasu.
Ma nadzieję trafić tu jeszcze w przyszłości.
PS
Autora foty niestety nie zna, któryś z Wielkich Klasyków…
PPS
ponieważ Aldona Blondin zwróciła mu uwagę w komentarzu o zapomnieniu uwagi kluczowej, dodaje - fota całkiem bez związku